Obserwuj w Google News

Joanna Moro mówi, jak naciągnięto jej mamę. Szok, ile musiała zapłacić! Sprawa trafiła na policję

Judyta Wanicka
2 min. czytania
14.03.2022 14:27

Joanna Moro opowiedziała o przykrej historii, która przytrafiła się jej mamie. Aktorka ostrzegła internautów korzystających z podwózki przy warszawskich dworcach. Jej mama padła ofiarą haniebnego procederu. 

Joanna Moro
fot. Pawel Wodzynski/East News

Joanna Moro nie ukrywa, że jest bardzo rodzinną osobą. Aktorka znana najbardziej z tytułowej roli w serialu "Anna German" sama ma troje dzieci, ponadto jest ciocią gromadki maluchów jej siostry. Rodzina Joanny Moro mieszka na Litwie, w Wilnie została mama aktorki. Przed paroma dniami wpadła do Polski, żeby odwiedzić córkę, zięcia i wnuki. Niestety po przyjeździe do Warszawy spotkał ją przykry incydent z udziałem kierowcy taksówki. Joanna Moro nie kryła zdenerwowania i postanowiła zgłosić sprawę policji. 

Redakcja poleca

Joanna Moro opowiedziała, ile jej mama zapłaciła za kurs z dworca

Okazało się, że mama Joanny Moro padła ofiarą paskudnego procederu wśród warszawskich kierowców oferujących usługi przewozowe. Kobieta wsiadła na Dworcu Centralnym do samochodu wyglądającego na taksówkę, żeby podjechać do domu Joanny Moro mieszczącego się niecałe 4 km dalej. Nie zwróciła jednak uwagi na wywieszony na szybie cennik. Gdy dojechali na miejsce, kierowca kazał sobie zapłacić aż 400 złotych.

Ludzie przyjeżdżają po ciężkiej podróży, a ktoś czatuje na takich ludzi niewyspanych, którzy nie sprawdzą, niedowidzą, że nie ma taksometru w ogóle i tak ich wykorzystują - komentowała na Instastories Joanna Moro. 

Aktorka podkreśliła, że mama na początku zapytała kierowcy o stawkę za kilometr, ale ten nie raczył jej odpowiedzieć. 

To nie jest taxi, tylko przewóz osób, w związku z tym pan może sobie zażyczyć stawkę, jaką tylko chce. Mimo to nie powiedział na początku, jaka będzie stawka i nie dał paragonu fiskalnego, a prawo i tak nie zakazuje mu takich przewozów - mówiła aktorka.

Cena za kurs była kosmiczna. Już za samo wejście do auta należało się 200 zł, a za każdy następny kilometr trzeba było zapłacić 40 zł. Joanna Moro uznała, że doszło do karygodnego naciągnięcia klienta i zadzwoniła na policję. Usłyszała jednak, że niewiele da się zrobić. 

Tam powiedziano mi, że nie mogą ścigać kierowcy, ponieważ działa on jako "przewóz osób" i ma prawo do takich cen. Takie firmy nie mają tak uregulowanych cenników, jak tradycyjne taksówki. Ci przewoźnicy tylko czekają na podróżnych zza granicy, którzy nie znają takich trików ani nie są świadomi cen - wyjaśniła Joanna Moro w rozmowie z "Super Expressem". 

Niestety podobnie historie są opisywane w sieci regularnie. Nieetycznych biznes kwitnie od lat i póki co nie da się z nim nic zrobić. Podróżnym przybywającym do Warszawy pozostaje zatem uważnie czytać, co jest naklejone na szybach quasi-taksówek.