Obserwuj w Google News

Phil Collins wystąpił w Warszawie. Relacja z koncertu na PGE Narodowym

Piotr Krajewski
4 min. czytania
27.06.2019 13:36

To było jedno z najważniejszych muzycznych wydarzeń tego roku. Phil Collins pojawił się w środę na Stadionie Narodowym i zagrał niezapomniany koncert dla polskiej publiczności, która szczelnie wypełniła obiekt. Wszystko to w ramach trasy „Still Not Dead Yet Live”.

Phil Collins wystąpił w Warszawie relacja z koncertu na PGE Narodowym
fot. Photopress PR / Splash News/ EAST NEWS

„Bardzo szkoda, bo on u nas pewnie ostatni raz. Wzruszyłam się, bo pamiętam jak byłam 12 lat temu na jego koncercie na Śląsku. Padało wtedy strasznie, my z parasolkami pod sceną, a Phil na scenie jak nastolatek, skakał, śpiewał. Widziała pani, teraz to już nie to, staruszek, siedział na krzesełku. Ale muzycznie — fantastycznie, mało już takich artystów” — powiedziała mi pani Ania tuż po koncercie. Pani Alicja dodaje: „Cieszę się, że byłam na tym koncercie, to jest w końcu Phil Collins. Ale czegoś mi jakby brakowało… w sumie nie wiem, niby wszystko było — i przeboje, i on sam, ale wychodzę i sobie myślę, że potrzebowałam innych emocji.” To jeszcze pan Darek: „Uwielbiam go, bo rodzice mnie zarazili jego muzyką, ale to co stało się z koncertem na Stadionie Narodowym, to jest jakiś koszmar. Gdybym nie znał tekstów to pewnie miałbym problem ze zrozumieniem słów, echo, jakaś studnia. Zespół i Phil się starali, ale… no nie.”

W zasadzie w tych trzech wypowiedziach tuż po koncercie można zamknąć relację z występu jednego z najważniejszych brytyjskich muzyków w historii. To był występ, na który czekało wielu. I pewnie się nie zawiedli, bo Collins zagrał wielkie przeboje i te numery, które znane są mniej. Był przede wszystkim on, charyzmatyczny artysta, który ze względów zdrowotnych musiał ujarzmić swoją naturę i śpiewać pomimo bólu. Wchodząc o lasce na scenę na Stadionie Narodowym otrzymał od publiczności owację na stojąco. Wyraźnie poruszony, z problemami usiadł na krzesełku, wyjął kartkę i przeczytał po polsku krótki komunikat, który zostanie w pamięci na długo — przepraszając za swoją kondycję, świetną polszczyzną powiedział wprost: „moja stopa jest spier****na.”

Koncert rozpoczął mocnym uderzeniem – „Against All Odds”. Już po pierwszych taktach piosenki można było dostrzec emocje towarzyszące temu wydarzeniu. Pojawiły się chusteczki, ludzie wstali z miejsc i wspierali Phila najlepiej jak mogli. Po gromkich oklaskach stadion wypełniły dźwięki kolejnego przeboju „Another Day In Paradise”. Wokalnie Collins pomimo przeróżnych komentarzy poprzedzających koncert, radził sobie świetnie. Kiedy nieco słabł, natychmiast wspomagał go świetny czteroosobowy chórek. Słuchało się tego bardzo dobrze. Nie zabrakło także odwołań do legendarnego Genesis, sam artysta podkreślił, że pozostaje w dobrych stosunkach z muzykami tworzącymi niegdyś jeden z najpopularniejszych zespołów świata. Z repertuaru grupy usłyszeliśmy m.in. „Follow Me, Follow You” i „Throwing It All Away”. Tłem dla nich były wyświetlane na telebimach fragmenty nagrań z czasów działalności zespołu.

Fantastyczną robotę wykonał band Collinsa, w skład którego wchodzą takie muzyczne sławy jak gitarzyści Ronnie Caryl, Daryl Stuermer, basista Leland Sklar (po jego pojawieniu się na scenie kilkuletnia dziewczynka siedząca obok mnie zapytała mamę: „Czy to Dumbledore z Pottera?”), klawiszowiec Brad Cole i perkusista Richie Garcia. Jednak to nie „starzy wyjadacze” zyskali największe uznanie, a młody, bo zaledwie 18-letni Nicholas Collins. Zbieżność nazwisk nieprzypadkowa — to syn Philla Collinsa, który przedstawiony przez dumnego ojca zwrócił od razu uwagę swoim uderzającym podobieństwem wizualnym do ojca, gdy ten był w podobnym wieku. Podczas koncertu młodzian szalał na perkusji, a przyglądający się temu ojciec sprawiał wrażenie zdającego sobie sprawę z faktu, że ma komu przekazać pałeczkę. Utwierdziliśmy się w tym przekonaniu, kiedy Nicholas brawurowo wykonał kluczową perkusyjną partię w utworze „In The Air Tonight”. Muzycznie piosenki „przyprawiła” także sekcja dęta, która nie tylko fantastycznie grała, ale nie mniej świetnie na scenie się bawiła. Widać, że pomimo kilkudziesięciu koncertów razem zagranych, muzycy nadal czerpią z sporą frajdę z tego co robią.

Koncert poza wymienionymi wcześniej przebojami wypełniły także numery takie jak „You Can’t Hurry Love”, rytmiczne „Sussudio”, „Easy Lover”, „Dance Into The Light” i zagrane na bis — a jakże — „Take Me Home”. Sam bis był jednak czymś więcej niż tylko piosenką. Po ostatniej piosence i opuszczeniu sceny, na gromkich oklaskach Phil Collins pomimo problemów powrócił, by pożegnać się tym utworem z publicznością. Ten moment idealnie wpasował się w hasło trasy „Still Not Dead Yet Live”.

20 piosenek, które wybrzmiały na Stadionie Narodowym pozostaną na dłużej w pamięci polskiej publiczności, która słuchając swojego idola wspominała jego karierę i razem z nim przeniosła się w czasie. Wielu fanów Collinsa chciało również podczas koncertu przenieść się poza Stadion Narodowy, bo o akustyce tego miejsca napisano już wiele, a ten koncert tylko podkreślił problemy z organizacją wielkich muzycznych wydarzeń w tym miejscu. Towarzyszące występom echo i dudnienie nie powoduje niestety pozytywnych wrażeń. Zarówno muzykowi jak i publiczności doskwierała także wysoka temperatura panująca na stadionie z zamkniętym dachem. Sam artysta zapytał zresztą: „gorąco, co?”. Odpowiedź publiczności była jednoznaczna.

Phil Collins muzycznie wygrał ten koncert, przezwyciężył ból na scenie, a jednak… przegrał z Narodowym. Na koniec jednak chciałabym przywołać najbardziej chyba wzruszający dla mnie obrazek z tego wydarzenia. Siedząca w sąsiednim rzędzie Pani Ewa przez cały koncert trzymała na kolanach zeszyt ze spisanymi odręcznie tekstami piosenek Phila. Kiedy zapytałam o ten podręczny śpiewnik odpowiedziała — „Jestem z roku Phila. Razem z nim dorastałam, teraz się z nim starzeję. Spisywałam te teksty, bo jestem jego fanką właściwie od zawsze. I wie Pani, po tym koncercie tak sobie myślę, że chociaż mi mówią, że już jestem stara, to jednak jeszcze z Philem nie umarliśmy i nie jest chyba tak źle.” – dodała z uśmiechem.

Magdalena Barczyk