„Moja muzyka czerpie z żałoby i miłości”. Dermot Kennedy z rozmowie z Radiem ZET
Irlandczyk ma 27 lat, a na koncie sukcesy, których mógłby mu pozazdrościć niejeden starszy kolega w branży. Charyzmatyczny, nieco wycofany, wyjątkowo skupiony i… ułożony artysta. Kilka dni temu odwiedził Polskę, by zagrać tu koncert promujący swoją debiutancką płytę „Without Fear”. Na kilka godzin przed koncertem muzyk udzielił specjalnego wywiadu dla Radia ZET.
Myślałeś kiedy o pracy w radiu? Świetnie brzmisz, i nie mówię tu o oczywistej kwestii — Twojego śpiewania.
— W sumie nie… chociaż, a nie tak! Kilka dni temu wpadłem nawet na pewien pomysł. Sporo ludzi ostatnio tworzy podcasty i chyba mógłbym się w tym sprawdzić. Do tej pory zawsze potwornie bałem się udziału w programach radiowych, stresowało mnie to. Generalnie lubię dużo mówić, więc może powinienem się sprawdzić w tym nieco innym formacie.
Nie chciałeś być wokalistą.
— Trochę tak było. Zacząłem śpiewać chyba w wieku 11 lat, a pierwsze piosenki zacząłem pisać kiedy miałem lat 15. Muzyka była bardzo ważną częścią mojego życia, ale nigdy specjalnie się niej konkretnie nie skupiałem. Trochę mi to zajęło, żeby zrozumieć, że muzyka jest jednak tym, na czym chcę się skupić w życiu.
Podobno na początku były myśli o byciu piłkarzem.
— Oczywiście. Zresztą chyba tak jak każde dziecko w Irlandii. Poza tym w sporcie jest trochę jak w muzyce — jedno dziecko na tysiąc ma szansę na sukces. Dlatego dosyć szybko zrezygnowałem z marzeń o karierze piłkarza.
Masz jeszcze jakiś kontakt z piłką?
— W sumie raz na jakiś czas sobie kopię, ale żeby być w dobrej kondycji trzeba trenować przynajmniej dwa razy w tygodniu no i w weekendy, u mnie ze względu obowiązki z wolnym czasem jest problem.
Wróćmy jeszcze na chwilę do Twoich początków w muzyce. Studiowałeś muzykę klasyczną i podczas tych właśnie studiów założyłeś zespół „Shadow And Dust”. Z tego co wiem to w jego skład wchodzili — tu cytuję „znudzeni studiami ludzie”. Dobre hasło promujące!
— Tak było! Jeden z moich kumpli, który obecnie gra u mnie na bębnach też bym w tym zespole, tam się poznaliśmy. Te studia były pełne teorii, a samego grania na instrumentach było jak na lekarstwo. Miałem 18 lat, chciałem spędzać w sali prób po 9 godzin, byłem pełen energii. W sumie chciałbym tam teraz wrócić, nawet na te wykłady czy do samego college’u. Chyba wcześniej nie doceniałem tego w stopniu takim jakim powinienem.
Wydałeś właśnie debiutancki album. Było tak jak sobie to wyobrażałeś?
— W sumie mógłbym powiedzieć, że widziałbym siebie jako człowieka, który tyrał przez kilka lat dla 15 piosenek i ostatecznie wybrał z nich 12. Ale tak naprawdę praca wyglądała tak, że siedziałem w studiu dnie i noce, nagraliśmy chyba między 60 a 80 piosenek, żeby potem wybrać te, które ostatecznie znalazły się na płycie. Zaskoczyło mnie jednak z jaką łatwością przyszło mi wyselekcjonować te, które zaprezentowałem na debiutanckim krążku. Obawiałem się trochę, że jeśli nagrywasz coś na 60 albo 70 różnych sposobów, to w końcu ten styl i siła w mojej muzyce zupełnie straci na wartości, rozmyje się. Nie chciałem siebie w wersji „light”. Na szczęście się to nie wydarzyło. Więc to na pewno było dla mnie nieco zaskakujące jeśli chodzi o cały proces tworzenia. Cieszę się jednak, że jakość tego co udało mi się zrobić jest zadowalająca, a całość pracy w studiu wzmocniła mnie jako muzyka.
Ulubiona część pracy nad projektem?
— Mieszkanie w Nowym Jorku na początku tego roku. Spędziłem tam dwa miesiące. Część muzyki była już napisana, część była gotowa i w kolejce do ostatecznej produkcji, więc miałem możliwość, żeby trochę „pożyć” tam zwykłym życiem. Z jednej strony miałem czas by skupić się na muzyce, a z drugiej miałem wolne i spacerowałem po mieście. Z perspektywy osób, które ciągle podróżują, dwa miesiące w jednym miejscu naprawdę mnie cieszyły.
Zagrałeś w tym roku na najważniejszych światowych festiwalach – Glastonbury i Coachella. Jakie wrażenia po obydwu występach?
— Za każdy razem wybiorę Glastonbury, naprawdę za każdym. Coachella jest w porządku, ale to takie… jakieś zbyt czyste miejsce. Czasem trudno jest sobie przypomnieć, że to festiwal muzyczny. Głównie chodzi o to, żeby się pokazać i żeby cię widziano. Graliśmy na Coachelli przez dwa weekendy, a potem przenieśliśmy się do Anglii na festiwal Isle Of Wight. To bardzo znane wydarzenie w Anglii i porównując go do Coachelli to zupełnie inna bajka. Jest bardzo surowe, pełne błota. Zagraliśmy tam, posłuchaliśmy m.in. zespołu Biffy Clyro, który grał po kolana w błocie i zimnie. I muszę powiedzieć, że to było lepsze niż jakakolwiek Coachella. Dlaczego? Bo to było dla mnie prawdziwe, a Coachella przeciwnie.
Czy w trakcie kariery dostałeś jakąś radę, którą kierujesz się do dzisiaj?
— Oczywiście, jest taka. Dał mi ją Glen Hansard, twórca i wokalista, z którym zagrałem koncert po tym jak zaprosił mnie na scenę. To show trwało jakieś 3,5 godziny. Oprócz mnie pojawiło się tam wielu innych, którzy grali swoje występy przez 10-15 minut. Zapytałem go więc jakim kluczem dobierał ludzi na ten występ. Powiedział, że nie chodzi o to, żeby twoje imię wisiało na korytarzach, tylko żeby kierować się zawsze współpracą i dobrem sceny. To było mądre.
Twoja muzyka bazuje na szczerości i silnych emocjach. Które emocje są Twoim zdaniem u ludzi najmocniejsze?
— Trudne pytanie. Moja muzyka jest tak naprawdę z dwóch stron – z jednej żałoba, a z drugiej miłość. Czerpię z obu kierunków. To nie tylko miłosne piosenki, życie ma różne odcienie. Nie chcę zabrzmieć jakbym miał 100 lat, ale mam wrażenie, że już poznałem obie strony, które wyjątkowo mocno potrafią odbić się na człowieku. Dlatego o tym piszę.
A jak było z piosenką ”Power Over Me”?
— Ta piosenka mówi o bardzo silnych emocjach z dwóch stron — i tych lepszych i gorszych. I dla mnie jest ona bardzo pozytywna, bo opowiada o zakochaniu się i pójściu w to bez strachu i obaw o zranienie. To decyzja o pójściu do przodu bez myśli o zysku dla siebie.
Pamiętasz pierwsze CD, które kupiłeś i pierwszy koncert na jaki poszedłeś?
— Oczywiście, jestem dumny z pierwszej płyty, którą kupiłem, ale nie z pierwszego koncertu na jaki poszedłem. Pierwsza płyta to album grupy The Frames, czyli zespołu Glena Hansarda. Kupiłem do w Dublinie. To świetna muzyka, są naprawdę dobrzy, to mój ulubiony band. A co do koncertu to był to występ grupy Westlife. Wszystko dlatego, że moja siostra była ich wielką fanką. To było moje pierwsze doświadczenie z muzyką na żywo.
Z Twojej perspektywy. Jak odnaleźć się w tym szalonym przemyśle muzycznym na początku kariery?
— Nie zamierzam go krytykować. Myślę, że każdy młody artysta wchodzący do branży chce być przeciwko wszystkim i wszystkiemu. Nawet przeciwko wytwórniom. Widzisz w nich diabła. Wiesz, że twoja praca jest cenna i musisz uważać na to z kim przystajesz. Nie powinieneś podejmować złych decyzji i podpisywać złych umów. Warto jednak pamiętać, że są też dobrzy ludzie, którzy pracują w branży i kochają muzykę ponad wszystko. Są nastawieni na wypromowanie na dobrych artystów. Zdaję sobie jednak sprawę, że trudno na początku rozróżnić kto jest kim. Był taki okres w moim życiu, że sam rozmawiałem z wytwórniami przez telefon i wydawało mi się, że jestem najmądrzejszy. Nie miałem menadżera, a ludzie po drugiej stronie wiedzieli jak mnie podejść i jak powiedzieć coś, żeby brzmiało jak intratna propozycja. Branża jest szalona, słyszałem wiele złych rzeczy, ale na szczęście sposób w jaki potoczyła się moja kariera mogę uznać jako fart. Nie zderzyłem się z dużym złem.
Masz jakiś sposób na odetchnięcie i zwolnienie szalonego tempa podczas trasy?
— Zazwyczaj są to jakieś aktywności, które poprawiają nam humor. My jako załoga jesteśmy bardzo blisko. To nie jest tak, że jestem ja plus zespół, który zatrudniam. To rodzina, która nie pozwala mi odlecieć. Spotykamy się bardzo często, spędzam z tymi ludźmi więcej czasu niż sam ze sobą. Jestem w stałym kontakcie z domem, lubię też medytować, to bardzo oczyszcza głowę. Ważne, żeby nie dać się zwariować.
Plany na przyszłość?
— Koncerty, koncerty, koncerty. Chcę też wrócić do studia nagraniowego. Promowaliśmy mój album wieloma koncertami, ale w międzyczasie zdążyły mi przyjść do głowy kolejne pomysły. Z jednej strony trochę mnie to ekscytuje, ale też boję się myśleć już o drugiej płycie. Nie jestem tego wszystkiego pewien, nie chcę siebie muzycznie powtórzyć. Myślę też o tym, że nie chciałbym pozostawić wszystkiego co zrobiłem za sobą. Chciałbym to wszystko jakoś połączyć.
Trzymam kciuki, niech się uda.
— Bardzo dziękuję.
Rozmawiała
Magdalena Barczyk
RadioZET.pl/PK